W stronę Jangonu

Plażę opuszczaliśmy bez większego żalu. Co prawda miło było poleniuchować na leżaku, wykąpać sie w oceanie, pojeść pysznych owoców morza i opic się rewelacyjnymi sokami owocowymi, ale trochę zaczęło sie nam nudzić.

Wsiedliśmy więc o 15tej w autobus do Jangonu i udaliśmy sie całkiem komfortowym środkiem transportu w 14-godzinną podróż. Autokar był nowy i czysty, miał calkiem wygodne rozkladane fotele. Klimat psuły niestety wyświetlane na początku podróży buddyjskie modły, a potem birmanskie teledyski i seriale. Oczywiście nie muszę wspominać, że głośność ustawiona była na full. Całości dopełniały dzwoniące na każdym wyboju dzwoneczki zawieszone na lusterku kierowcy. Obłęd gwarantowany. Ciężko było to nawet zagłuszyć mp3.

Poczatkowo podróż nie należała do najprzyjemniejszych. Autokar wspinał się po górskich serpentynach, droga była w permanentnej przebudowie (czytaj nawierzchnia kamienisto-szutrowa) i ogólnie było bardzo wąsko. Kierowca musiał nieźle kręcić kierownicą żebyśmy jakoś mogli jechać. Książki nie dało się czytać, a głowa permanentnie obijała sie o zagłówek. Na szczęście po jakimś czasie wjechaliśmy na autostradę i prędkość podróżna znacznie wzrosła.

Autobus dojechał do Jangonu mocno przed czasem czyli kolo 2.30 rano. Co zrobić z tak mile rozpoczetym dniem? 🙂 Udaliśmy sie do centrum (ponad 20km z dworca) w poszukiwanu hotelu. Trochę czasu nam zajęło znalezienie czegoś sensownego, bo albo były straszne nory albo ekskluzywne hotele po kilkaset dolarów.

Teraz śmigamy na zwiedzanie i poszukiwanie jakiegoś miejsca na sylwestrową imprezę.

image

image

Z Sittwe w kierunku Ngapali Beach

Bez większych wzruszeń opuściliśmy jeszcze przed świtem Sittwe. Wybór padł na speed boat, czyli metalową puszkę z całkowicie zapaćkanymi oknami, na dodatek zasłoniętymi zasłonkami. Brak widoków na tej zacnej Łodzi był najmniejszym problemem. Pierwsze co to stan techniczny budził zastrzeżenia, a postępująca korozja napawała niepewnością. No ale dalej to nie był powód do większych zmartwień. Po wejściu do środka okazało się że są telewizory i lecą na full (jedyny słuszny stopień głośności w Birmie) i nadają buddyjskie modły. Po jakichś 40 minutach, przeszliśmy na teledyski, a pózniej filmy o miłości. Łódź płynęła jedyne 9h (miała 6h), wiec po wyjściu ciężko było wybudzić się z transu. Żeby jednak w 100 % umilić nam podróż panowie tragarze, chodząc po dachu z bagażami, obudzili ze snu zimowego drzemiące pod dachem szwadrony karaluchów, które pięknie rozeszły sie pod pokładem. Na szczęście nas jakoś ominęły i nie przygarnęliśmy żadnego na dalszą podróż (czego nie można powiedzieć o innych pasażerach zabierających karaluszki w plecakach do domu). Dobrze że sakwy mieliśmy na dachu i są one wodoszczelne,więc bagaż był w miarę bezpieczny.

Dalsze 85km naszej podróży na plażę musieliśmy podzielić na dwie tury. Opóznienie łodzi o 3h oraz guma skutecznie wyhamowały nasz zapał na dojechanie do Ngapali na raz.
Okazało sie to w sumie świetną przygodą, bo znów udało się spać u mnichów. Tym razem nasza obecność przyciągnęła chyba wszystkie dzieci z wioski. Dzieci były niesamowite. Z jednej strony ciekawe świata, pytały nas na ile mogły, oglądały zdjęcia na telefonie, a z drugiej zupełnie wyalienowane. Śnieg w Europie czy wieżowce w Chinach zupełnie nie robiły na nich wrażenia, ale zdjęcia Baganu czy Mandalay zdecydowanie wzbudzały ciekawość. Dzieciaki jednak stały sie po jakimś czasie męczące. Ale niesamowite było to, ze na Wojtka komentarz, ze idziemy spać wszystkie zebrały sie w ciagu kilku sekund, pożegnały i dały nam odpocząć i wreszcie sie umyć w studni.

Kolejnego dnia, juz bez przygód, dotarliśmy do Ngapali Beach. Troche czasu zajęło nam znalezienie noclegu, bo sporo hoteli było pełnych albo ceny oscylowały w granicach 200$. Na szczęście udało sie nam znaleźć całkiem przytulne bungalowy na plaży, tak więc półtora dni lenistwa było na pełnym wypasie 🙂

image

image

Sittwe

Samo Sittwe trochę nas zaskoczyło. Może nie swoją wielkością, ale stopniem urbanizacji. Większość ulic ma utwardzoną nawierzchnię, a większe ulice maja nawet oświetlenie. Jest jedna doskonała knajpa z owocami morza, ogromne nietoperze przelatujące nad miastem o zachodzie słońca….. i w zasadzie to na tyle z ciekawych rzeczy w tym mieście 🙂

Przewodnik opisuje jako miejsca do zwiedzania odpustową świątynię, nową i starą wieżę zegarową, targ oraz rozpadający się meczet, który jest otoczony murem i nie można go nawet zobaczyć z bliska. Atrakcji aż nad to 🙂

Sittwe podobnie jak inne miasta portowe leży nad brzegiem oceanu, a w zasadzie zatoki Bengalskiej. Jesteśmy w Birmie, wiec rajskiej plaży się nie spodziewaliśmy, jednak miłym zaskoczeniem była mała żwirowa plaża kawałek za miastem. W sam raz na popołudniowe piwo i małą przekąskę z pobliskiego straganu. Powstaje tam najwieksza inwestycja w Birmie jaką do tej pory widzieliśmy 🙂 czyli fragment promenady z czymś co przypomina latarnię morską, ale chyba nią nie bedzie. Pierwszy raz mieliśmy styczność z kostką brukową, którą układa sie tu prawdopodobnie na mokry cement ubijając zwykłym młotkiem. Daje to piękny efekt popękanej nawierzchni jeszcze przed jej oddaniem do użytku.

No, ale żeby nie rozpływać sie za bardzo…… Sittwe było czystą stratą czasu. Jedynie ze względów logistycznych musieliśmy tam pojechać, bo z Mrauk U nie ma transportu turystycznego do Ngapali Beach, a wiec oznaczałoby to całą dobę w wesołym autobusie pełnym Birmańczyków, bo do przejechania jest kilkaset kilometrów.

image

image

Łodzią z Mrauk U do Sittwe

Z samego rana udaliśmy się do portu w Mrauk U gdzie czekała na nas łódź. Jak zapewniał kapitan mieliśmy dopłnąć do Sittwe w 3h (no może w 4h jesli nurt rzeki będzie kiepski).

Już sam załadunek bagażu był śmieszy. Sakwy trafiły na szczęście pod pokład. Ale rowery zostały położone na wykonanym z tkaniny banerowej dachu łodzi, po czym wszyscy pasażerowie (było ok. 20 osób) przedefilowali po tymże dachu, potykając się o nasz sprzęt, żeby zająć miejsca. My dostaliśmy miejsca dla VIPów, pod daszkiem, na drewnianych fotelach, zaraz koło sternika.

Na uwagę zasługuje dość osobliwe wyposażenie łodzi, a mianowicie na środku banerowego dachu stał drewnianyn stolik i fotel, na którym posadzono jedną z pasażerek 🙂

Kilka słów warto wspomnieć o sterniku. Gość wykazywał się nielada umiejętnościami przy wychodzeniu z portu, manewrujac drewnianym kijaszkiem robiącym za ster i pociągając za cieniutki sznurek „obsługujący” wsteczny.

Podróż przebiegała spokojnie. Obejrzeliśmy wschód słońca, widoczki dookoła się zmieniały, pola, ludzie zbierający siano, palmy, bawoły. Nuda, nic się nie dzieje. A czas płynie…..

Trochę więcej pracy miał mechanik. Chlopaczek uwijał się jak w ukropie, żeby ratować silnik tej krypy. W ruch szedł co chwilę młotek i jakieś klucze, czasami kawałek drewna. Sprawa była dość istotna, gdyż co jakiś czas szwankował system odprowadzania wody 🙂 Ale była to chyba przypadłość standardowa dla tej jednostki, gdyż nie robiło to na kapitanie żadnego wrażenia.

Do Sittwe dopłyneliśmy bez problemów, szkoda tylko, że zamiast 3h płynęliśmy 6h. No cóż, w Azji czas jest pojęciem względnym…..

Pozostała jeszcze tylko sprawa zejścia na ląd. Mieliśmy pecha, bo akurat tego dnia w Sittwe odbywał się festiwal, więc wypełnionych po brzegi łodzi w porcie było sporo i nie mieliśmy jak podejść do keji. Ale w Azji to nie problem. Nawet jeśli już dwie łodzie stoją koło siebie zawsze można przycumować do nich i przechodząc z jednej na drugą dostać się na ląd. Z tym, że nie było to taki spacerek, gdyż trzeba było wspiąć się na burtę kolejnej łodzi (najlepiej podciągnąć rękoma) a kiepsko się to robi gdy łódź raz odpływa a raz podpływa. Łatwo można było zostać zdekapitowanym lub przynajmniej stracić jakąś kończynę. No cóż „Safety first” jaka mawia ulubione hasło Azjatów 🙂 Na koniec, gdy już ktoś przedostał sie na ostatnią łódź czekało go jeszcze przejście po długim i chybotliwym trapie zawieszonym wysoko nad wodą. Dobrze ze tragaże zwinnie przynieśli po nim rowery i sakwy, bo inaczej ktoś mógłby się wykąpać.

image

image

Mrauk U

Tak jak pisałam wcześniej do Mrauk U dojechaliśmy już po ciemku. Miasto nie specjalnie ładnie się nam zaprezentowało. Ciemno, kurz, brud, szutrowe uliczki….. i drogie hotele. Na szczęście udało się nam znaleźć przyzwoity bungalow w niezłej cenie w centrum miasteczka. Obsługa mówiła trochę po angielsku, więc nawet udało sie zorganizować pralnie. Wieczór spędziliśmy w knajpie przy piwku, ale mocno zmęczeni drogą padliśmy bardzo szybko.

Za dnia miasteczko prezentowało się nieco lepiej, chociaż słońce ukazało nam dla odmiany masę śmieci na ulicach i ogolną biedę. Zwiedziliśmy kilka świątń i pokręciliśmy się po uliczkach. Ogólnie nic ciekawego poza azjatyckim folklorem oczywiście 🙂

Przewodniki porównują Mrauk U do Baganu, ale my tego podobieństwa jakoś nie mogliśmy sie dopatrzyć.

Planowaliśmy zostać tutaj dwa dni, ale z braku atrakcji zarządziliśmy wcześniejszą ewakuację łodzią do Sittwe. A jak wiadomo na łodzi jest zawsze wesoło, więc i my mieliśmy sporo zabawy.

image

image

image

image

Jedzenie w Birmie

Na specjalne życzenie kilka słów odnośnie jedzenia w Birmie.

Przed wyjazdem szukałam informacji na temat birmańskiej kuchni, bo jak wiadomo jadąc rowerm pochłania się nie tylko kilomery ale i sporo jedzenia. Wiele osób pisało że jedzenie w Birmie jest niesmaczne. Chciałam zdementować te pogłoski- w miskę dają tu dobrze, a porcje są solidne.

Generalnie można tu znaleźć potrawy kuchni chińskiej, tajskiej i dowolne ich kompilacje. Są mięsa z warzywami, orzeszkami lub grzybami, zupy, smażony makaron (nawet 2 rodzaje) i oczywiście smażony ryż. Są też pyszne soki owocowe (najlepsze arbuzowe i ananasowe).

Ciekawym zwyczajem jest to, że w każdej lokalnej knajpie dostaje się do dania głównego miseczkę zupy, a na stole zawsze stoi herbata w termosie.

Jedynie tradycyjne śniadania nie przypadły nam do gustu, bo są to smażone na głębokim tłuszczu pierożki z nadzieniem. Generalnie są smaczne i fajnie przyprawione, ale za ciężkie. Zawartość tłuszczu przekracza normy dopuszczalne przez nasze żołądki 🙂

Szerokim łukiem natomiast trzeba omijać śniadania w hotelach jeśli są to śniadania europejskie. Zostaniecie wtedy uraczeni słodkim tostem z podłego białego pieczywa z dżemem i jajkiem sadzonym. Jeśli hotel oferuje lokalne śniadanie to można śmiało z niego korzystać, bo to oznacza makaron, ryż, warzywa i owoce.

Oczywiście obowiązkowym dodatkiem jest piwko. Najlepsze jest chyba Myanmar. Poza tym jest jeszcze lokalne whiskey, które lokalni piją w bardzo dużych ilościach z wodą. My jeszcze nie próbowaliśmy, bo cena nie zachęca (flaszka jest tańsza niż piwo więc kac z rana gwarantowany).

Na razie nie trafiliśmy na żadne kulinarne dziwolągi i osobliwości. Wszystko w europejskiej normie….. no może poza czystością 🙂

image

image

image

image

Droga z Bagan do Mrauk U

Droga z Bagan do Mrauk U będzie chyba najciekawszą częścią naszej podróży po Birmie. Co prawda z każdym przejechanym kilometrem przeklinaliśmy ją coraz bardziej, ale właśnie w ciągu tych 5 dni poznaliśmy prawdziwą Birmę.

Walczylismy ile sił w nogach, a góry nie chciały nas wypuścić (mimo tego że mapa wskazywala już niziny). Podjazdy były bardzo strome, serpentyny nie miały końca. Na drogach ciężarówki, skutery, dziury, kozy i co tam jeszcze innego człowiek sobie wymarzył 🙂 Ale warto było się pomęczyc bo widoki niezapomniane, ludzie mili a miejsca do spania nader wygodne.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Bagan było jeszcze całkiem lekko. Krajobraz zmienił się na typowo wiejski, powszechnym środkiem transpotu stał sie wóz zaprzęgnięty w bawoły, a nasze rowery zaczęły budzić sensację wśród ludzi i strach wśród psów. Kilometry mijały szybko i bez problemu dojechaliśmy do miejscowości Salin. Mieścina raczej niewielka, oznakowanego hotelu nie widać, więc udaliśmy się do świątyni. Mnich chętnie by nas przyjął ale niestety odesłał nas na posterunek policji, abyśmy otrzymali zgodę. Policjant co prawda był miły (chociaż wyglądał na takiego co pobierał lekcje z podręcznika NKWD) ale natychmiast odeskortowal nas do lokalnego hotelu. Trudno. Hotel tragiczny nie był,  drogi też nie, a po calym dniu nawet zimny prysznic był wskazany. Wieczorkiem zrobiliśmy po piwku w lokalnym parku (pod czujnym okiem tajniaka) i o 22ej już spaliśmy, bo wiocha nie była zbyt imprezowa 🙂

Nasza wizyta na posterunku zaowocowała kolejnego dnia policyjnym ogonem. Ale nie spodziewajcie się że śledził nas porucznik Borewicz 🙂 Jechali za nami zwykli ludzie na motocyklach, zatrzymywali sie razem z nami w barach, a co jakiś czas pojawiał sie zmiennik. Popołudniu dotarliśmy do kolejnej wiekszej wioski, w której mieliśmy nocować. Przechwycil nas imigration officer o wyjątkowo mało lotnym umyśle i zaczęło się tłumaczenie skąd i gdzie jedziemy. Facet zupełnie nie mógł zrozumieć, że potrzebujemy noclegu bo kolejna miejscowość jest 100km dalej, odeskortował nas do granicy miasta i powiedział żebyśmy jechali dalej. Pomachaliśmy mu na pożegnanie i za chwilę zawrociliśmy. Siedliśmy w barze, a zaraz pojawił się nauczycieli mówiący cokolwiek po angielsku. Okazało sie że w mieście jest hotel tylko musimy miec pozwolenie od policji, a nie urzędu imigracji. Odwiedziliśmy posterunek (nawet widzieliśmy cele i więźnia), policjant byl bardzo mily i na sygnale (czytaj trąbiąc) odeskortował nas skuterkiem do hotelu. W tej wiosce poziom sensacji sięgnął zenitu, bo sesji zdjęciowych mieliśmy kilka 🙂

Kolejny dzień nie był już lajtowy- wjechaliśmy w góry. Mieliśmy zaplanowane 120km ale już po jakiś 40km wiedzieliśmy, że plan jest nierealny. Na domiar złego nie było barów, wiec praktycznie caly dzień jechaliśmy na bananach i cukierkach. Co jakis czas trafialiśmy na przebudowę drogi. O budowie dróg w Birmie powstanie chyba oddzielny post, ale napisze tylko że kojarzy się ona z erą kamienia łupanego i pracą w łagrach. Na drodze wzbudzaliśmy podziw kierowców ciężarówek, których maszyny (przeładowane straszliwie) często miały większy problem z podjazdami niż my. Na szczęście policyjna eskorta zostawiła nas w połowie drogi (zmienił się stan) i mogliśmy zacząć rozglądać się za noclegiem. Jeszcze przed zmrokiem znaleźliśmy małą chatke ukrytą nieco poniżej głównej drogi. Mieszkańcy pozwolili nam przenocować, ale tak żeby nikt nas nie widział. Mogliśmy wykąpać sie w studni, a nawet dostaliśmy gorącą wodę do naszych zupek. Namioty staneły na poletku z widokiem na góry i rozgwieżdżone niebo.

Kolejny dzień powitał nas pieknym widokiem gór i mgłą w dolinie. Ale na tym łaskawość dzionka się zakończyła. Góry nie odpuszczały, upał był okropny a kilometrów jakoś nie ubywało. Na szczęście bary nam powrót pojawiły sie przy drodze, ogona nie było, a nocleg tym razem był w świątyni. Mnisi udostepnili nam oddzielny budynek (trzy posążki Buddy nad nami czuwały), dali koce żeby na czymś rozłożyć namioty. Za chwilę znalazł sie ktoś, kto załatwił dla mnie miejsce na kąpiel w pobliskim barze (kobiety w świątyni kąpać się nie mogą), a zaraz potem znalazła się też wypasiona kolacja z piwem i kiścią świeżo zebranych bananów. I tylko generator trochę psuł miłą atmosferę (w ten rejon prąd jeszcze nie dotarł……).

Ostatni dzień naszej podróży do Mrauk U nie był już mocno górzysty (tylko 1030m przewyższen) ale za to strasznie wiało. Niemniej jednak zawzieliśmy się i postanowiliśmy dojechać tego samego dnia. W drodze trafiliśmy na jedną z bardziej zacofanych wiosek- nie było tam prądu, a ludzie nosili wodę w metalowych dzbanach. Nie było by może w tym nic dziwnego gdyby nie to, że przez wioskę przechodziła linia wysokiego i średniego napięcia. Ostatanie 20km pokonaliśmy po ciemku oświetlajac drogę czołówkami. Poza mijającymi nas ciężarówki byliśmy najlepiej oswietlonymi pojazdami. Skutery, rowery, wozy i piesi raczej oświetlenia nie używają. Ale najlepszym zawodnikiem był kierowca autobusu, który jechał bez świateł a droge oświetlał mu pomocnik z latarką. Wrażenie bezcenne jak takie monstrum wyskakuje z ciemności 🙂

Do Mrauk U wjechaliśmy po 19tej a miasteczko powaliło nas na kolana. Drogi szutrowe, pełno pyłu w powietrzu, rozwalające się domki a do tego właśnie wyłączyli prąd i zapadła totalna ciemność. ….. :-). Czy warto było się tak męczyć przez 5 dni żeby tam dojechać?