Droga z Bagan do Mrauk U będzie chyba najciekawszą częścią naszej podróży po Birmie. Co prawda z każdym przejechanym kilometrem przeklinaliśmy ją coraz bardziej, ale właśnie w ciągu tych 5 dni poznaliśmy prawdziwą Birmę.
Walczylismy ile sił w nogach, a góry nie chciały nas wypuścić (mimo tego że mapa wskazywala już niziny). Podjazdy były bardzo strome, serpentyny nie miały końca. Na drogach ciężarówki, skutery, dziury, kozy i co tam jeszcze innego człowiek sobie wymarzył 🙂 Ale warto było się pomęczyc bo widoki niezapomniane, ludzie mili a miejsca do spania nader wygodne.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Bagan było jeszcze całkiem lekko. Krajobraz zmienił się na typowo wiejski, powszechnym środkiem transpotu stał sie wóz zaprzęgnięty w bawoły, a nasze rowery zaczęły budzić sensację wśród ludzi i strach wśród psów. Kilometry mijały szybko i bez problemu dojechaliśmy do miejscowości Salin. Mieścina raczej niewielka, oznakowanego hotelu nie widać, więc udaliśmy się do świątyni. Mnich chętnie by nas przyjął ale niestety odesłał nas na posterunek policji, abyśmy otrzymali zgodę. Policjant co prawda był miły (chociaż wyglądał na takiego co pobierał lekcje z podręcznika NKWD) ale natychmiast odeskortowal nas do lokalnego hotelu. Trudno. Hotel tragiczny nie był, drogi też nie, a po calym dniu nawet zimny prysznic był wskazany. Wieczorkiem zrobiliśmy po piwku w lokalnym parku (pod czujnym okiem tajniaka) i o 22ej już spaliśmy, bo wiocha nie była zbyt imprezowa 🙂
Nasza wizyta na posterunku zaowocowała kolejnego dnia policyjnym ogonem. Ale nie spodziewajcie się że śledził nas porucznik Borewicz 🙂 Jechali za nami zwykli ludzie na motocyklach, zatrzymywali sie razem z nami w barach, a co jakiś czas pojawiał sie zmiennik. Popołudniu dotarliśmy do kolejnej wiekszej wioski, w której mieliśmy nocować. Przechwycil nas imigration officer o wyjątkowo mało lotnym umyśle i zaczęło się tłumaczenie skąd i gdzie jedziemy. Facet zupełnie nie mógł zrozumieć, że potrzebujemy noclegu bo kolejna miejscowość jest 100km dalej, odeskortował nas do granicy miasta i powiedział żebyśmy jechali dalej. Pomachaliśmy mu na pożegnanie i za chwilę zawrociliśmy. Siedliśmy w barze, a zaraz pojawił się nauczycieli mówiący cokolwiek po angielsku. Okazało sie że w mieście jest hotel tylko musimy miec pozwolenie od policji, a nie urzędu imigracji. Odwiedziliśmy posterunek (nawet widzieliśmy cele i więźnia), policjant byl bardzo mily i na sygnale (czytaj trąbiąc) odeskortował nas skuterkiem do hotelu. W tej wiosce poziom sensacji sięgnął zenitu, bo sesji zdjęciowych mieliśmy kilka 🙂
Kolejny dzień nie był już lajtowy- wjechaliśmy w góry. Mieliśmy zaplanowane 120km ale już po jakiś 40km wiedzieliśmy, że plan jest nierealny. Na domiar złego nie było barów, wiec praktycznie caly dzień jechaliśmy na bananach i cukierkach. Co jakis czas trafialiśmy na przebudowę drogi. O budowie dróg w Birmie powstanie chyba oddzielny post, ale napisze tylko że kojarzy się ona z erą kamienia łupanego i pracą w łagrach. Na drodze wzbudzaliśmy podziw kierowców ciężarówek, których maszyny (przeładowane straszliwie) często miały większy problem z podjazdami niż my. Na szczęście policyjna eskorta zostawiła nas w połowie drogi (zmienił się stan) i mogliśmy zacząć rozglądać się za noclegiem. Jeszcze przed zmrokiem znaleźliśmy małą chatke ukrytą nieco poniżej głównej drogi. Mieszkańcy pozwolili nam przenocować, ale tak żeby nikt nas nie widział. Mogliśmy wykąpać sie w studni, a nawet dostaliśmy gorącą wodę do naszych zupek. Namioty staneły na poletku z widokiem na góry i rozgwieżdżone niebo.
Kolejny dzień powitał nas pieknym widokiem gór i mgłą w dolinie. Ale na tym łaskawość dzionka się zakończyła. Góry nie odpuszczały, upał był okropny a kilometrów jakoś nie ubywało. Na szczęście bary nam powrót pojawiły sie przy drodze, ogona nie było, a nocleg tym razem był w świątyni. Mnisi udostepnili nam oddzielny budynek (trzy posążki Buddy nad nami czuwały), dali koce żeby na czymś rozłożyć namioty. Za chwilę znalazł sie ktoś, kto załatwił dla mnie miejsce na kąpiel w pobliskim barze (kobiety w świątyni kąpać się nie mogą), a zaraz potem znalazła się też wypasiona kolacja z piwem i kiścią świeżo zebranych bananów. I tylko generator trochę psuł miłą atmosferę (w ten rejon prąd jeszcze nie dotarł……).
Ostatni dzień naszej podróży do Mrauk U nie był już mocno górzysty (tylko 1030m przewyższen) ale za to strasznie wiało. Niemniej jednak zawzieliśmy się i postanowiliśmy dojechać tego samego dnia. W drodze trafiliśmy na jedną z bardziej zacofanych wiosek- nie było tam prądu, a ludzie nosili wodę w metalowych dzbanach. Nie było by może w tym nic dziwnego gdyby nie to, że przez wioskę przechodziła linia wysokiego i średniego napięcia. Ostatanie 20km pokonaliśmy po ciemku oświetlajac drogę czołówkami. Poza mijającymi nas ciężarówki byliśmy najlepiej oswietlonymi pojazdami. Skutery, rowery, wozy i piesi raczej oświetlenia nie używają. Ale najlepszym zawodnikiem był kierowca autobusu, który jechał bez świateł a droge oświetlał mu pomocnik z latarką. Wrażenie bezcenne jak takie monstrum wyskakuje z ciemności 🙂
Do Mrauk U wjechaliśmy po 19tej a miasteczko powaliło nas na kolana. Drogi szutrowe, pełno pyłu w powietrzu, rozwalające się domki a do tego właśnie wyłączyli prąd i zapadła totalna ciemność. ….. :-). Czy warto było się tak męczyć przez 5 dni żeby tam dojechać?